top of page
Dawno, dawno temu, u podnóży wysokich skalistych Tatr rozciągała się ogromna, nieprzebyta puszcza.Wysoko w górach mieszkał piękny, lecz straszliwy Król Wężów, zaś w puszczy poniżej żyły okrutne smoki, które mu służyły.Nie mieli spokoju ludzie żyjący w górskich kotlinach i dolinach nad potokami. Smoki raz po raz wypełzały z ciemnych lasów na pola uprawne i niszczyły zasiewy, porywały z zagród bydło i owieczki z pastwisk. A że każdy smok miał siedem głów, szkody czyniły siedmiokrotne.
Pewnego razu jednego z pasterzy ogarnęła wielka ciekawość i zapragnął na własne oczy zobaczyć pięknego Króla Wężów. Powszechnie wiadomo było, że tego właśnie Król Wężów nie znosi najbardziej, żeby go ludzkie oczy oglądały. Musiał pasterz o tym nie wiedzieć, bo pewnego letniego dnia, zamiast w szałasie pilnować ogniska pod kotłem, jak mu baca przykazał, pobiegł w góry za juhasami i ich stadem. A tam zbłądził wśród dróżek i kamiennych głazów i w nieznaną przełęcz się zapuścił. Wkrótce juhasów, którzy swe stada wypasali, dobiegł głos tegoż pasterza głośny i przenikliwy, a dobiegający jakby spod samych obłoków. Co tam w górze zobaczył? Tego nikt się już nigdy nie dowiedział, Za to tamtego popołudnia w górach, burza zerwała się niespodziewana i potężna, z grzmotami i piorunami, wichrem gwałtownym i oberwaniem chmury tak że całą okolicę zalały wody jak w czasie potopu. Juhasi potracili połowę swych stad, a szałasy, choć solidne wicher poroznosił jak kopki siana.
Podobno w czarnych chmurach kłębiących się nad górami widziano ogniste skrzydła Króla Wężów ziejącego gniewem. Pasterz zaś przepadł bez śladu.
Od tego czasu rok w rok, w ten sam dzień Król Wężów wysyłał swoje sługi na podhalańskie wioski. Raz były to jadowite węże, innym razem smoki siedmiogłowe, jeszcze innym - na czarnych koniach czarni rycerze - rabusie. A jak nie oni to wicher straszny wszystko przewracający lub spienione wody wszystko ze sobą unoszące.
Nie wiadomo było czego się spodziewać, przed czym strzec. Wyludniały się więc wsie, pola zarastały chwastami, stada dziczały bez ludzkiej opieki. Przyszedł na Podhale strach i niemoc, która od strachu pochodzi. Nikomu nie chciało się ani pracować, ani cieszyć, ani żyć w tym ciągłym strachu. Król Wężów zatriumfował nad ludźmi, ale tylko do czasu. Bo oto co się stało.
W jednej z wiosek koło Dunajca w ubogim gospodarstwie, żyła sobie młoda gospodyni z gospodarzem. Żyli sobie w zgodzie i miłości i byliby bardzo szczęśliwi, gdyby nie to, że nie mieli dzieci, a bardzo ich pragnęli. Tak mijały im lata bez dziecięcego gaworzenia i śmiechu, aż pewnego razu w słoneczny poranek, taki smutek ogarnął kobietę i taka tęsknota, że wyszła przed dom i zaczęła żal swój wylewać do samego nieba:Póki dziecię w moim domu nie zagości,nie zaznam spokoju ani i radościdotąd mnie samotne boleć będzie serceaż dzieciątka swego nie wezmę na ręce.Kochałabym szczerze syneczka mojego,uczyła o świecie wszystkiego dobrego.O dar wszystkich świętych proszę pocieszenianiechaj i stąd przyjdzie, skąd się nie spodziewam...
Ledwie wybrzmiały te słowa, a stanął przed nią Dziad Wędrowny z białą, długą po pas brodą. Na nogach miał mocno zakurzone kierpce, na ramieniu dźwigał wędrowny tobołek i podpierał się kijem sękatym. Spytał, czy wolno mu choć na chwilę na progu chaty odpocząć.
- Ale dlaczego tylko na progu? - zdziwiła się młoda gospodyni w swojej gościnności, zaprosiła do izby i poczęstowała świeżo udojonym mlekiem.
Spodobała się Dziadowi Wędrownemu ta gościnność i hojność. Zauważył też, że gospodyni smutek jakiś ma w oczach, więc zapytał:
- Powiedz, co cię trapi, czego twojemu sercu brak?
Kobieta westchnęła. Dobrze dziadkowi z oczu patrzyło, usiadła więc przy nim na ławie i zwierzyła się szczerze ze swojej tęsknoty.
Dziad słuchał i białą brodą ze zrozumieniem kiwał.
- Żal mi cię, bo dużo w tobie miłości, a nie ma na kogo jej wylać. Jako że za dobroć dobrocią trzeba odpłacać, spróbuję ci dopomóc. Może znajdzie się na twoje zmartwienie rada, bo znam ja różne tajemnice i sekrety. Posłuchaj tylko.
- Cała w słuch się zamieniam.
- Przychodzę z dalekich stron. Niezwyczajne to strony.- Opowiadaj dziadku!- Byłem ja w górach, w miejscu zaklętym , gdzie leżą wielkie skarby ukryte.- Skarby? A tak. Pamiętam, jak dzieckiem będąc, słyszałam że niektórzy ludzie według tajemniczych znaków skarbów szukali po jaskiniach i grotach.Roześmiał się Dziad Wędrowny w gęstą białą brodę.- Tych, co ze złymi myślami skarbów zaklętych pragną i szukają, stróż tych skarbów precz przegania. Trzeba ci wiedzieć, że Złotego Miejsca nie znajdzie nikt, kto chce tylko siebie samego wzbogacić, po władzę nad innymi sięgać, wynosić się ponad innych pychą. Czyste sumienie trzeba mieć i umiarkowanie. Kto mi tę tajemnicę powierzył, nie mogę powiedzieć, ale powiem, co widziałem.- Co widziałeś, dziadku, co?- Wysoko w górach, za Morskim Okiem, za Lodowym Jeziorem i za Jeziorkiem Żabim, idąc drogą niedźwiedzi napotkałem wielkie wodospady. Pod tymi spadającymi wodami musiałem przejść. Przeszedłem.- I co dalej?- Za wodospadami była wąska ścieżka, nią poszedłem.- Daleko?- Aż znalazłem świerk, co rósł sam jeden wśród kosodrzewiny. Od tego świerka prowadziła dróżka stroma, wydeptana przez kozice, ledwie widoczna dla ludzkiego oka. Tą stromą dróżką poszedłem.Przeprowadziła mnie przez wielką skałę, nad którą orły latają. A w tej skale zobaczyłem przepaść.- Szeroką?- Na rzut kamieniem.- I co dalej?- I tę przepaść przeskoczyłem.- Och!- Podknąłem się, ale nie upadłem.- Tożto cud!- Stało się tak, bo bardzo pragnąłem i ufałem. Ale to nie koniec drogi. Po drugiej stronie przepaści musiałem odsunąć wielki kamień zagradzający wejście do groty.- Silny musisz być ogromnie dziadku, że ci się to udało.- Dobre moce mi pomogły.We wnętrzu góry ujrzałem komnatę, wielka i jasną. Wysypana była cała złotym piaskiem, a strop wspierały srebrne kolumny. Pod ścianami stały miedziane garnki, wielkie jak beczki.- Cuda i dziwy opowiadasz dziadku. A co było w tych garnkach?- Były tam drogie kamienie, jedne wielkości ziaren pszenicy, inne grochu, a jeszcze inne wielkie jak gęsie jaja.- I zabrałeś dziadku sobie tych skarbów?- Niejeden ponapychałby sobie kieszenie i torby nie do udźwignięcia. Ale mnie nic po tym. Mnie słońce ciepłym złotem oblewa, a księżyc srebrem srebrzy. Mnie poranne i wieczorne rosy ścieżki diamentami wykładają. Nie tego szukałem.- Nie tego? Czego więc dziadku szukałeś?- Malusieńkiej jednej rzeczy... Słuchaj pilnie.Za złotą salą ujrzałem łąkę zieloną. Tam woda ze skały wytryskała, a z tą wodą leciały z wysokości, podzwaniając...- Co takiego?- Perły. Jakby sito pod wodę podstawić i chwilę zaczekać, całe perłami się wypełni. A pośród mnóstwa tych pereł może znaleźć się ta jedna, ze wszystkich najpiękniejsza, najdroższa, Zaczarowana Perła.- Zaczarowana, najpiękniejsza, najdroższa...- Szczęśliwie tą właśnie perłę odnalazłem i ze sobą niosę, aby ją w podarunku złożyć.- W podarunku? Dla kogo?- Ano dla kobiety, o której wszyscy mówią, że jest uczciwa, uczynna, dobre ma serce, ale pełne tęsknoty....O dar wszystkich świętych proszę pocieszenianiechaj i stąd przyjdzie, skąd się nie spodziewam...Wyszeptał dziad spod siwej brody.- Czy nie twoje to słowa, nie twoja prośba?Ale kobieta nie mogła ze wzruszenia ust otworzyć, serce biło jej jak szalone. A dziad mówił dalej poważnym tonem:- O tobie mi ludzie opowiadali. Dla ciebie jest ta Perła Czarodziejska. Zabierz ją i niech ci szczęście przyniesie.Zabrała kobieta perłę drżącą ręką, nie mogąc uwierzyć, że dzieje się to, co się dzieje. A perła w jej dłoni biła mleczno-różowym blaskiem.- Co mam uczynić z tym klejnotem?- Połóż go na sercu i ogrzewaj, aż przyjdzie czas...- Na co przyjdzie czas?- O nic mnie więcej nie pytaj. Perłę na sercu noś. Perłę na sercu noś...I oddalił się dziad i głos jego jak się echo oddala. Za chwilę już kobieta sama siedziała na ławie z kubkiem świeżo udojonego mleka.
- A może mnie się to wszystko przyśniło? Ale Perła została, w palcach ją trzymam. Co robić? Zrobię, jak mi dziadek poradził. Położę ją na sercu, niech mi szczęście przyniesie.Perło, perło mleczno- białadaj mi dziecko z kwi i ciała.Perło mleczna i różowawielkie szczęście w sobie chowaszSpraw bym szczęście i ja miałaperło mleczna, perło biała.*Tak się stało, że gdy upłynął czas na to przeznaczony, kobieta urodziła dziecko, biało-różowe jak najśliczniejsza perła. Cieszyli się rodzice ze swego synka, a ten rósł szybko i nabierał sił.
Wkrótce urósł na tyle, że zdał sobie sprawę z nieszczęść, jakie Król Wężów sprowadził na wioski pod Tatrami i zaczął dniem i nocą rozmyślać o tym, jakby temu bezprawiu i przemocy położyć kres.Pewnego dnia, gdy wypasał owce nad Dunajcem i swoje rozmyślania prowadził, ukazała mu się lilia prześliczna, biała jak perła i przemówiła do niego ludzkim głosem:W dolinach urosłam, w górach się rozwijamwidziałam niejedno, bo gdzieniegdzie bywam.Na moje nieszczęście tak to jednak bywa,jak tylko kwiat wydam, zaraz mnie ktoś zrywaPatrz więc drogi chłopcze, póki jestem tutaji co mam powiedzieć, uważnie wysłuchaj.-Mów kwiatku, słucham.Pytają mnie ludzie, pytają o ciebieCzy jesteś już gotów pomóc im w potrzebie.Czy nadszedł już czas, czy przyszła ju z poraz podtatrzańskich wiosek wypędzić potwora?- Gotów jestem. Tylko jak to zrobić pomóż, poradź.Znajdziesz na Siodełku, gdzie pienińskie stokibroń na Króla Wężów i na jego smoki.
Podążając za wskazówkami cudownej lilii, znalazł Chłopiec na Siodełku w Pieninach maczugę z bukowego pnia, ponabijaną gęsto krzemieniami. Jednak była za ciężka na jego siły i nie mógł jej udźwignąć.
- Co robić? - poradził się ojca.
- Nie zniechęcaj się, nie trać wiary, siłę w sobie rozwijaj.
No i wziął się chłopiec do dźwigania ciężarów.
Już potrafił najgrubsze świerki i najwyższe jodły z korzeniami wyrywać, a maczugi wciąż nie mógł podnieść.
Matka widziała wysiłki syna i taka jej z serca do głowy rada przyszła:
- Musisz poprzysiąc sobie, że ta cudowna broń będzie przez ciebie użyta przeciwko złym mocom i im jedynie.
Poszedł Chłopiec za radą mądrej matki i na Siodełku w Pieninach złożył uroczystą przysięgę wobec nieba, ziemi, słońca, wody i wszystkich istot żyjących, że broń wymierzy tylko przeciwko złu samemu. A gdy tylko słowa przysięgi wymówił, dała mu się maczuga podnieść, a wydała się mu lekka jak piórko.
Wziął ją uradowany i ruszył na spotkanie smoków. Szedł z hali na halę coraz wyżej, a radość go nie opuszczała. Przeszedł hale z pasterskimi szałasami, przeszedł las i wyszedł na rozległe pustkowie.
Tam zobaczył samotną chatę. Podszedł bliżej i w okienku ujrzał kobietę wychudzoną i zatrwożoną.
O drogę chciał jej zapytać, więc zastukał. Ale ona nawet nie otworzyła, tylko przez zamknięte drzwi krzyknęła do niego:
- Uciekaj stąd lepiej, póki jesteś żywy, bo jak się obudzi ten, co tutaj w komorze śpi, to marny twój los.
- Nie będę uciekał, skoro tak daleko zaszedłem. A któż to taki straszny?
- Zaraz sam zobaczysz, bo już tu idzie.
Rzeczywiście zaraz za drzwiami rozległy się ciężkie kroki i dał słyszeć gruby głos:
- Kim jesteś i czego chcesz?
Chłopiec nie ukrywał niczego:
- Jestem synem gospodarzy znad Dunajca. Przyszedłem Króla Wężów zabić i smoki z Tatr przegonić.
- Ej! - zachrypiało grube głosisko zza zamkniętych drzwi - najpierw musisz ze mną walczyć, bo jam jest strażnik Króla Wężów. Jak mnie pokonasz, to pójdziesz dalej, inaczej ani krok cię nie puszczę!
Tu drzwi chaty się otworzyły z trzaskiem i wytoczył się zza nich wielki chłop z kudłatą czupryną i pięściami jak bochenki chleba. Spod krzaczastych brwi ciskał złowrogie spojrzenia czarnymi jak smoła oczami.
Udali się obydwoje w dolinę otoczoną skałami. Tam podbiegł wielki chłop do skały, chwycił ciężki kamień, a tu ogon smoczy mu wyrasta i smocze pazury. Zaraz cały się pokrył zieloną smoczą łuską i ogniem zionął z siedmiu paszcz.
Ale Chłopiec nie przestraszył się smoka. Podrzucił kapelusz z orlim piórem wysoko do góry, roześmiał się wesoło i maczugą zaczął wywijać. A jeszcze jak wywijał! Smok rzucał się, ział ogniem, drapał pazurami, a Chłopca nie mógł pochwycić. Ryczał z wściekłości, ryczał z bezsilnego gniewu.
Chłopiec nie dał się zastraszyć, nie dał się złapać, nie dał się pokonać. Walczył dzielnie uzbrojony w swoją bukową maczugę, aż ta przebiła żelazną łuskę smoka. Padł straszliwy smok, stróż Króla Wężów, a w miejscu gdzie padł wyrosła góra wielka i ciemna.
Król Wężów widział z ukrycia co się dzieje i pierwszy raz w życiu trząsł sie ze strachu. Czuł, że i on temu Chłopcu mężnemu nie sprosta.
Toteż nie czekając na starcie z bukową maczugą uciekł Król Wężów, głęboko pod ziemię głęboko się schował i ogonem zawalił wejście tej podziemnej kryjówki. Razem z nim schowali się wszyscy jego służący smoki i inne gady i nikt już na podhalańskie wioski nie napadał.
Wesoły i szczęśliwy wracał Chłopiec w rodzinne strony nad Dunajcem. A za nim szła baśń o jego odwadze i Zaczarowanej Perle, z której się urodził.
bottom of page